poniedziałek, 2 maja 2011

Zdziczali badacze i tajemnica zaginionej doliny

Jako że mamy przerwę w Kingmakerze, postanowiłem jednostrzałowo przejąć lejce Prowadzącego i zapoznać współgraczy z Savage Worlds. Jako że panowie nie znali systemu, przesłałem link do Jazdy Próbnej na stronie GRAmela i poprosiłem, aby zapoznali się choć pobieżnie z zasadami. Obydwaj gracze solennie wywiązali się z obowiązku, dzięki czemu tłumaczenia było niewiele, głównie nieliczne kruczki, typu, że wynik przerzutu z fuksa liczy się ten lepszy, a nie ostatni.

Dolina Tajemnic!
Podczas tego wprowadzenia postanowiłem oprzeć się na jakimś gotowym scenariuszu. Chciałem poprowadzić coś, co pokaże specyfikę systemu, jego możliwości i klimat. Co więcej, wymyśliłem sobie, że chcę czegoś szybkiego, o wesołym klimacie, jednym słowem piątą część przygód Indiany Jonesa. Mój wybór padł na Valley of Mystery do Thrilling Tales, gdzie można znaleźć wszystkie elementy do "sesji nowej przygody": niemieckich archeologów, zwariowane urządzenia, zaginione lądy i TAJEMNICĘ.

Sesja rozpoczęła się od wporwadzenia i przedstawienia sobie bohaterów. Pierwszym z nich był angielski dżentelmen, odkrywca i poszukiwacz przygód Reginald Harold Clearwater, lord Bolinbrooke, odgrywany przez Jareckiego. Jego przyjacielem okazał się odrobinę nieortodoksyjny naukowiec z Niemiec, doktor Gerhard Müller,w którego wcielił się Major Witek. Herr Muller opuścił rodzinny kraj, ponieważ nie chciał, aby wyniki jego badań wpadły w ręce nowego rządu, jaki nastał w kraju. Atmosfera owego rozbratu musiała być niemiła, bowiem brunatna dyktatura pała do niego odwzajemnioną wrogością.

Rok 1935. Po udanym turnee z odczytami po kolonii (czyt. Ameryce), bohaterowie zatrzymali się w nowojorskim hotelu Astoria, gdzie czekał ich zasłużony odpoczynek. Dżentlemnską rozmowę i wspominki z wielkiej Wojny przerwało pukanie do drzwi. Stał w nich hotelowy boy z dużym pakunkiem w rekach. Przekazawszy ją sir Bollinbrooke'owi śmignął, pozostawiając ją w rękach zdziwionych badaczy. Po otwarciu okazało się, że to wytrzymałe pudełko na kapelusze, oklejone papierem, na którym widniały pieczątki urzędów pocztowych z Afryki, Egiptu, Anglii oraz Stanów Zjednoczonych. Jej nadawcą był Franklin Endicott, wspólny przyjaciel obydwu bohaterów. Wewnątrz pakunku kryła się sporych rozmiarów czaszka jakiegoś zwierzęcia z długimi kłami. Bliższa inspekcja wykazała, że muszą to być kopalne szczątki tygrysa szablastozębnego. Towarzyszył im list od Franklina, w którym opisywał swoją ostatnią wyprawę do Afryki, gdzie na terenach belgijskiego Kongo badał zwyczaje i kulturę plemienia Mbenga. Ich największym skarbem była znajomość lokalizacji "Doliny Malawi", świętego miejsca, skąd właśnie pochodziła przesłana czaszka, niedawno upolowanego tygrysa! Franklin proponował, aby przyjaciołom, aby dołączyli do niego w wyprawie, która może zakończyć się największym odkryciem obecnych czasów.

Nie mając innych planów i zaciekawieni, lord Bolinbrooke i doktor Muller postanowili ruszyć ku przygodzie. Poczynili odpowiednie przygotowania i wyruszyli do Afryki.* Bohaterowie dotarli parowcem najpierw do Bumy, potem pociągiem do Kinszasy, a z niej starą kolejką do Basongo. Po przybyciu na miejsce szybko okazało się, że doktor Endicott znikł. Jego pokój został splądrowany i zdemolowany, ale bohaterowie byli nie w ciemię bici i zaczęli badać ślady. Na balkonie znaleźli ślady wojskowych butów, które lordowi Bolinbrooke niepokojąco przypominały te, jakich Niemcy używali w okopach pod Verdun. Doktor Muller odkrył, że część notatek Endicotta został zabrana, ale to co pozostawiono, dało mu do myślenia. Ktoś najwyraźniej szukał tej samej doliny, do której podążał ich przyjaciel. W sypialni bohaterowie natrafili na fotografię ich trójki, na odwrocie której znajdował się zagadkowy napis: "CHARLIE".

Krótka rozmowa z recepcjonistą pozwoliła odkryć dwie rzeczy: doktor Endicott wyprowadził się bez słowa tydzień temu. Był wystraszony, chyba telegramem jaki otrzymał z Kinszasy. Kilka dni później w mieście zatrzymała się terenowa ciężarówka z grupą białych. Mówili w języku podobnym do belgijskim, chyba po niemiecku. Charlie to zapewne Charlie Nutall, kapitan łodzi "Królowa Kongo", kursującej po rzece. Niedawno wrócił z rejsu w stronę gór i zakotwiczył przy nabrzeżu.

Bohaterowie udali się na spotkanie z kapitanem. Łódź okazała się być krypą, a jej kapitan szkockim hultajem, który ewidentnie nie lubił Niemców. Na szczęście udało się rozwiać początkową nieufność i Charlie opowiedział o tym, jak woził Franklina w górę rzeki do wsi Mbenga. Obecnie wrócił z kolejnego, pośpiesznego kursu. Franklin obawiał się, że ścigają go niemieccy "archeolodzy" z Ahnenerbe i postanowił przyśpieszyć wędrówkę do doliny Malawi. Od słowa do słowa, Szkot zgodził się zawieźć bohaterów w górę rzeki.

Rankiem dnia następnego ekspedycja wyruszyła. Po obydwu brzegach rzeki rozciągał się malowniczy krajobraz sawanny pełnej dzikich zwierząt, drapieżników, ale także tubylców. Z czasem dzicz zastąpiła nieliczne fragmenty cywilizacji i pod koniec dnia "Królowa Kongo" żeglowała już samotnie. Wtedy też zdarzył się wypadek: statek podskoczył do góry, szarpnął gwałtownie i zamarł. Charlie szybko rzucił kotwicę i zaczął kląć jak szkocki szewc. Okazał się, że śruba uderzyła w drewniany pień uwięziony w mulistym die. Trzeba było zejść pod wodę i ją odczepić, żeby dokonać napraw. Dzielny lord Bollinbrooke zaoferował swoją pomoc i zeskoczył do wody z odpowiednimi narzędziami. Nie dość tych kłopotów, kiedy tylko Anglik znalazł się w wodzie, z brzegu zsunął się ogromny krokodyl i ruszył w stronę łodzi. Doktor Muller sięgnął po sztucer i rozpoczęła się walka.**

Bestia wygrała inicjatywę i capnęła Anglika, zadając mu jedną ranę. Wydanie fuksa i test Wigoru pozwoliło zniwelować skutki ataku, okazało się, że bestia poszarpała tylko nogawki. Strzał ze sztucera niestety chybił. Lord Bollinbrooke wiedział, że nie ma szans w wodzie z drapieżnikiem, dlatego postanowił wspiąć się na łódź. Wylosował króla i udało mu się wykonać test pływania. Krokodyl znowu próbował go ugryźć, ale chybił, a za to potwornie skuteczny strzał doktora Mullera ugodził go dokładnie w oo (25 na obrażeniach!) i położył bestię trupem.

Naprawa "Królowej Kongo" przebiegła bez kłopotów i łódź ruszyła dalej. Wieczorem rzuciła kotwicę i bohaterowie udali się na zasłużony odpoczynek. Jakież było zdziwienie doktora Mullera, gdy nad górami dostrzegł spadającą gwiazdę, która tuż nad ziemią wyrównała lot i zatoczyła pętlę, a potem znikła w koronach drzew!

Kolejny dzień podroży miał być trudny, bowiem tereny dookoła rzeki należały do Bambala, plemienia ludożerców i łowców głów. Rzeczywiście, koło południa bohaterowie dostrzegli pierwsze "słupy graniczne" w postaci czaszek, masek i szkieletów przywiązanych do drzew. Chwilę później z lasu posypał się deszcz oszczepów i strzał.

Teoretycznie wedle przygody napaść miała trwać pięć rund, w trakcie której na pokład spada osiem pocisków, a przy dżokerze kolejne dwa i na łódź dostają się dwaj wojownicy. Tak się stało, że wyniki kart na inicjatywę oscylowały maksymalnie w okolicach szóstki/ósemki. Trafił się jeden dżoker, ale bohaterom. Podczas starcia doktor Muller pokazał światu swój najnowszy wynalazek, za sprawą którego musiał uchodzić z Niemiec: Bipolaryzacyjny induktor cząsteczkowo-falowy odwróconej aury von Brauna, w skrócie Todesstrahlenwerfer, czyli miotacz promieni śmierci! Pierwszy o jego skuteczności przekonał się szaman Bambala, którego czary i magia przegrały w starciu dziwną nauką. Smagani zabójczymi promieniami tubylcy atakowali, ale jakoś bez serca i po trzeciej rundzie walki było ich już tak mało, że uciekli w dżunglę.

Następnego dnia "Królowa Kongo" zawitała do wsi Mbenga. Bohaterowie zostali przyjaźnie przyjęci i szybko zaskarbili sobie podarkami sympatię wodza Tiyoge. Tylko wioskowy szaman pozostawał im niechętny, upatrując w obcych zagrożenia. Podczas uczty na cześć bohaterów okazało się,że doktor Edicott odwiedził osadę ponad tydzień wcześniej i wyruszył w stronę doliny Malawi. Mieszkańcy wsi widzieli na niebie dziwne kule ognia, krążące nieopodal miejsca, gdzie znajdowało się wejście do niej, co bardzo zaniepokoiło pigmejów.

Doktor Muller obserwował szamana podczas uczty i ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauważył, że w jego naszyjniki pobłyskują złotawe kółka, w których rozpoznał niemieckie marki! Słysząc to lord Bollinbrooke postanowił zbadać sprawę, ale okazało się, że szaman znikł. Ukradkowe poszukiwania dookoła wsi nie dały żadnych rezultatów, podobnie jak wślizgnięcie do jego chaty. Nie było tam niemieckiej radiostacji, której nie wiedzieć czemu spodziewali się bohaterowie.

Bohaterowie zostali uznani za przyjaciół plemienia i następnego dnia zostali zaprowadzeni w góry. Długa i męcząca wspinaczka zakończyła się u wejścia do jaskini przed którą czekał szaman. Było to wejście do ukrytej doliny Malawi. Po krótkiej wymianie zdań, bohaterów skierowano do wejścia, a plemię pożegnało ich radośnie, jeśli nie licząc złowrogiego spojrzenia szamana.

Po drugiej stronie jaskini znajdowała się półka skalna. Niebo przesłonięte było obłokami pary i mgły, gdzie na horyzoncie majaczyły góry, a poniżej dżungla, wygasły wulkan i nieprzebyty gąszcz. Jak okiem sięgnąć nie było widać żadnego zejścia na dół, jeśli nie liczyć metalowej, pordzewiałej laski wbitej w półkę na której stali bohaterowie i liny, zwieszającej się w dół. Podejrzewając, że szaman będzie chciał się pozbyć dwójki odkrywców, ci zastawili nań zasadzkę, ale nikt się nie pojawił. Odczekawszy tak godzinę, bohaterowie opuścili się na dół i zaczęli szukać tropów. Nie specjalnie znaleźli jakieś ślady, ale postanowili iść w głąb. Pod koniec dnia natknęli się na resztki obozowiska. Choć popioły ogniska były zimne, znaleźli dwa, wiele mówiące tropy: pierwszym z nich była puszka po sardynkach z niemiecką etykietą, a drugą dziwny zbiornik, z którego biła woń alkoholu. Etykieta mówiła,że to paliwo dla ROCKETTROPPEN!

A więc stało się jasne, że latające gwiazdy to niemieccy żołnierze na plecakach rakietowych, którzy podążają śladem biednego doktora Endicotta. Następnego ranka, skoro świt, dwójka badaczy postanowiła znaleźć punkt widokowy i rozejrzeć się z niego, ale wzgórze na które się kierowali okazał się być ogromną piramidą po środku dżungli. Jej konstrukcja wykazywała cechy południowoamerykańskie, indyjskie i egipskie, przecząc znanym teoriom naukowym. Dookoła niej widać był uwijające się postacie, a chwilę później nad głowami bohaterów coś przemknęło z potwornym gwizdem.

Niemcy byli już na miejscu!

============
* Nie mogłem odmówić sobie drobnego żartu i specjalnie na te okazję przygotowałem laminowana mapę świata z lat trzydziestych, na której czerwonym markerem zaznaczyłem trasę podroży, aby tradycji tego typu opowieści stało się zadość!

** U siebie prowadziłem taką zasadę, że karty z inicjatywą są tajne i gracze oraz ja wykładamy je w chwili, w której zostanie wywołana.

Kilka zabawnych tekstów z sesji znajdziecie tutaj.

Mam wrażenie, że chłopakom się podobało, liczę że niebawem rozwiążą sprawę piramidy, zniknięcia doktora Endicotta i tajemniczej dolny!

3 komentarze:

  1. Fajne, fajne, ale co z tym Wehrmachtem? W 1934 roku nadal biega w ogólnowojskowych butach wz. 1901? Demobil czy jak?:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna sesja, idealnie pasuje w schemat filmu z takiej konwencji. :D

    ** - czytając zasady wydawało mi się, że ta reguła jest obowiązująca oficjalnie! Hm, a może po prostu wydała mi się tak dobra, że naturalnie uznałem, że tak musi być...

    OdpowiedzUsuń
  3. @Smartfox: Buty były podobne, ale nie takie same, choć teraz poddałeś mi pewien pomysł...

    @Darcane: Nie sądzę, aby utajnienie kart było opisane per se, ale mnie się podoba takie rozwiązanie.

    OdpowiedzUsuń