poniedziałek, 13 maja 2013

Projektanci nie powinni pisać...

... książek. A przynajmniej niektórzy, bowiem jak się okazuje, talent do tworzenia gier czy światów, nie idzie w parze z opowiadaniem różnych historii. To, że się ładnie opisało setting, nie oznacza, żę napisze się dobrą powieść w nim osadzoną...

Czytam obecnie Mark of Nerath, powieść napisaną przez Billa Slavicseka, która jest drugą częścią do cyklu o międzyplanarnej zarazie, która dotknęła wszystkie światy D&D. Ta książka zainteresowała mnie z dwóch powodów: po pierwsze rozgrywa się na terenie doliny Nentir, po drugie napisał ją Bill, jeden z moich ulubionych projektantów, który nad D&D pracował jeszcze za rządów TSR.

Dość powiedzieć, że Slavicsek maczał palce w Dark Sunie (napisał między innymi genialny dodatek Elves of Athas, który tchnął w tę rasę nowe życie), Planescape, był jednym z motorów za powstaniem niedocenianego Alternity. Później został szefem działu R&D Wizards of the Coast. Innymi słowy, facet ma wyobraźnię, pomysły i zdawałoby się, lekkie pióro.

Tak niestety nie jest. Pióro fabularne Billa ma ciężar nagrobnej płyty, zgrzyta jak kreda po szkolnej tablicy, a brnięcie przez Mark of Nerath przypomina orkę na ugorze w grudniowe mrozy na Syberii. Fabuła jest sztampowa do bólu, bohaterowie tak nudni, że Uwe Boll wymyśliłby ciekawszych w swojej ekranizacji, a akcja toczy się tak nielogicznie, że w Elementarnym Chaosie znalazłoby się więcej systematyki. Najgorsze jest to, że wszyscy, wszystko wiedzą i od razu wyjaśniają. W książce nie ma odrobiny suspensu: reventant od razu wie, że jest revenantem, o tajemnicach Shadowfell rozprawiają ze znawstwem dość pośledni ożywieńcy, a gdy pierwszy lepszy chłopek okazuje się być dziedzicem Imperium Nerath, bez cienia wątpliwości wierzą w to wszyscy, bo dzieciak ma jakieś znamię. Szczytową głupotą była dla mnie walka z vampire lordem. Ów przebiegły i stary ożywieniec nie jest w ciemię bity. Widząc, że przegrywa walkę, ucieka pod postacią mgły... Do sąsiedniej komnaty. Tak, bo przez setki lat swego życia nie wpadł na to, aby lepiej ukryć swoją trumnę, niż za ścianką z gipso-kartonu.

Mark of Nerath jest przykładem, że nie każdy projektant nadaje się do bycia autorem. W historii settingów do (A)D&D takich przypadków było wiele. Najbardziej jaskrawym jest Troy Denning i jego pięcioksiąg (Prism Pentad) darksunski. Cykle całkowicie zmienił oblicze świata, odarł setting z tego, co czyniło go fajnym. Żadne próby ratowania go poszerzaniem świata, ucieczką w przyszłość, nie dały rezultatu, dopiero reset pod regułami czwartej edycji, odkręcił to, co nawyrabiał Denning. Ci więcej, czytając jego powieści (w fatalnym, karygodnym, wołającym o pomstę i szmacianym przekładzie Amberu), wiedziałem, że oto mam do czynienia z Grafomanią przez duże "G". Sam pisarz nie zrobił jakiejś oszałamiającej kariery. Pisze nadal, publikuje "bestsellery", ale pracuje na pomysłach, jakie wypracowali inni (Gwiezdne Wojny, czy powieści WotC), a to coś znaczy.

To doprowadza nas do jeszcze dwóch pisarzy i problemu, jakie uosabiają. Straszne jest dla twórcy, gdy staje się więźniem własnego bohatera. Kiedy ludzie chcą czytać o kimś, kogo stworzył wiele lat temu i tylko za sprawą tamtego fartu może kontynuować karierę pisarską. Piję tutaj do R. A. Salvatore'a, który żyje z Drizzta, rozciągając jego sagę do niebotycznych rozmiarów. Kolejne tomy jego przygód rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, ale sukces kończy się tam, gdzie nie dociera mroczny elf-renegat.

Bardziej jaskrawym przykładem takiego one hit wonder jest Bill King. Ten co prawda nie pisał dla TSR/WotC, a dla Black Library, jednak pozostał więźniem Gotreka i Felixa. Kiedy próbował się odciąć od nich, napisał jakąś trylogię, której chyba nikt nie czytał. Wiem, że wyszła po polsku, ale pisząc te słowa, nie pamiętam nawet jej tytułu. To już o czymś świadczy. Najdobitniejszą miarą syndromu o którym piszę jest to, że gdy skruszony King wrócił do Black Library, to nie oddano mu żadnego ze sztandarowych bohaterów: ani Gotreka i Feliska, ani Ragnara. Inni autorzy lepiej o nich pisali...

Dobry projektant nie zawsze jest dobrym pisarzem. Mieć fajne pomysły to jedno, umieć je przelać na papier odziane w fabułę, to drugie. Mam nadzieję, że pozostałe części cyklu Abyssal Plague będą lepsze.

Aha, moja dolina Nentir bardziej mi się podoba.

11 komentarzy:

  1. Podobne odczucia miałem po lekturze złodziejskiej trylogii Kubasika - dobrze, że nieczytałem ich przed poznaniem Earthdawna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Inna sprawa Misiołak, że trylogia powstawała jeszcze zanim Earthdawn jako pełny system się wykrystalizował. Najlepsze to nie było, ale i tak mam fajne wspomnienia dotyczące tych książek, najfajniejsze chyba z prób przemycenia wątków z książki do przygód i kampanii. Fajną minę mieli gracze, gdy ich postacie zobaczyły Mordoma :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Abyssal Plague to cienizna, miałem napisać coś o całości, ale poza wiadrem pomyj nic bym o tym nie wygenerował. Polecam za to nowe książki z Krain, szczególnie te dla nastolatków z serii Stone of Tymora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale umówmy się przecież to prosta, łatwa i przyjemna lektura.
    To tak jak kiedyś mi Seji wytłumaczył na przykładzie Alien vs Predator.
    Idzie na to do kina dla funu i popcornu.
    I niczego innego nie spodziewam się po Smokach Zmierzchów, Gotrekach itp...

    OdpowiedzUsuń
  5. Sęk chyba w tym Adriano, że prosta i łatwa owszem, ale przyjemna nie zawsze.

    OdpowiedzUsuń
  6. A to zawsze nieprzyjemną lekturę mogę odłożyć"na później"(czytaj nie wrócić do niej) i wziąść się za coś lzejszego Ulisessa czy Wahadło Folocouta lub jakieś wcześniejsze postpolteryzmy.
    Generalnie to wszystkie fabularyzowane wstawki, opowiadania w pismach są nie najwyższych lotów. Choć w naszym przypadku nie było tak źle. Dwie nominacje do Zajdla dla Kolodziejczaka i Brzezinskiej chyba Zajdel nawet) w MiMie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja od takich czytadeł wiele nie wymagam, ale ta książka nie spełniła nawet tak niskich wymagań. Dobre czytadła wychodziły do Warhammera, ale poziom spadł gdy zaczęła je "produkować" Black Library.

    OdpowiedzUsuń
  8. "bohaterowie tak nudni, że Uwe Boll wymyśliłby ciekawszych w swojej ekranizacji"

    To jest po prostu niemożliwe. Znaj proporcje, mocium panie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ach te powieści do erpegów. Wciąż do nich wracam licząc, że znajdę choć odrobinę emocji, jakie dają mi same gry, ale zdarza się to bardzo rzadko.

    Ostatnio trochę lepiej jest z powieściami do Pathfindera, które czytam, ale też nie wszystkie są dobre.

    OdpowiedzUsuń
  10. Najlepszą powieścią do gry fabularnej jaką czytałem były "Bestie w Aksamicie" Jacka Yeowilla. Być może na mojej opinii ciąży to, że miałem przyjemność ją tłumaczyć, ale była to jedyna książka do gry fabularnej, która po odjęciu aspektu erpegowego, jakoś się broniła. Miała ciekawą akcję,intrygujących bohaterów, kilka zabiegów stylistycznych, które lubię. No, ale to były jeszcze czasy, kiedy do WFRP się pisało, a nie produkowało książki. Niestety, w przypadku powieści TSR nic podobnego nie znalazłem.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dla mnie póki co najlepszą serią z gier jest Blades of the Moonsea do FR, choć Stone of Tymora i Sellswords też są wypas.

    OdpowiedzUsuń